Home
Prosa
Lyrik
Presse
Links
Varia
Galerie
Vita
Kontakt
Dama z gronostajem

Artur Becker
DAMA Z GRONOSTAJEM
(Dame mit dem Hermelin, Schünemann Verlag 2000, Bremen)
Wiersze

Tłumaczenie: Artur Kożuch
 

American Express

Parasol Zeusa
Rachunki w restauracji Cyrano de Bergerac
Zapłacone American Expressem
Wypuszczają na wolność
A kelnerom
Tęskno do zamków albo
Do Morza Czarnego ale tylko na
Costa del sol.

Proszę zatrzymajcie drobne w ręku
Z powodu wiadomości w TV
Z powodu aut z powybijanymi oczami
Kości które przebrną do najbliższej synagogi
Dla żebraków
W delirium nocy
Zimne ziemniaczane placki.


Park Decjusza

Za sennym murem
W ParkuDecjusza
Dzielnica willowa WolaJustowska
Gdzie do łysa wygoleni luje opróżniają flaszki
Jak mus jabłkowy
Sami chyba lepiej wiedzą
Bez skrupułów z legalną gazetą
Zamiast bielizny
Co grzeje
Zaczyna się mój kraj co nim nie jest
Mój kraj
Wybawca baśni zimowych
Z szablą przeciw czołgom
Wypluty tyranom na żer
Którzy nadejdą
Punktualni jak zawsze
Nie zrzuciwszy skromnych ubrań
Za każdym razem ubłoceni od walki na polu
Ale dumni tak dumni
Jak zawsze
A my chcemy mierzyć swoje siły
Z dziwkami które nic sobie nie robią z historii
Z taksówkarzami którzy udzielają dobrych rad
Jak można przeżyć.

Polski Igrzysk Olimpijskich nigdy jeszcze nie było
Pozwolenie pobytu jest na nic
Za to milczenie regułą
A żadna dyktatura nie może dostać nowej szansy
Nie przy odbudowie
Późno przewędrowaliśmy tatrzańskie granie
Radziecki amfiteatr już dawno nieczynny
W dolinie marzeń nie będzie nocnego seansu
Tak czarną herbatę i kawałek ciasta z orzechami
Mogę dla was zamówić w kawiarni Europejska
Na śniadanie z bohaterami
Którzy biegają w tenisówkach po asfalcie
Leonarda da Vinci
I rozmawiają przez komórki.

Tak demonstrantów ze świeżą czerwienią na flagach
Nie można przecenić
A woźni dobrze żywiący się w Waszyngtonie
Rozliczają.


Georg Trakl

Georg we śnie
Do dzisiaj
Nie wiadomo
Na co zmarł
W której celi
Co było jego słabością
W dniu wielkiego zarzynania.

Jak niknie pamięć
Za oknem
Uzbrojony w pasiastą piżamę
Z tym słodko jest odejść
Od nas
Z lekkim przeziębieniem nosa
Banknotów Franciszka Józefa
Nie użył jako chusteczki
Bo był przerażony
Swoją własną
Galicyjską żądzą wiedzy.


Ze Starego Miasta

Stare Miasto nie ma widocznych przejść
Pożera cię na deser.

Co wieczór przygrywa flecista bez nazwiska
Przed szklankami piwa
I pijanym geranium które rośnie
Na kamieniach bruku.

Ubarwiając co wczoraj szaro się słaniało
Nagłaśniając co cicho
Umarło przy ścianach domów i nigdy nie powróciło.

Płomienie lampek na stolikach
Czarne spódnice białe bluzki.

Przedłużone nogi gołe buty i dłonie
Obsługujące okrągły plac.

Dziś dobry połów wiele warg i błękitny makijaż
Pierwsze zwiastuny pocałunków.

A jutro jedzenie na koszernym Kazimierzu
Z Żydami zza oceanu.

W restauracji Ariel noc za nocą w wieczystym księżycu
Nad jego wiadomością nie głowimy się długo
Lato stoi rozkraczone w ciepłej czerwcowej mgle.

I śmieje się do nas
Ze Starego Miasta.


Dama z gronostajem

Twego spojrzenia starczy
Dla wszystkich twórców
Całości Leonardo
Jak zwyczajnie wyraża się
Sznur pereł
Na kobiecej szyi
Nie na zepsucie twe
Niestale też
Lubisz gronostaja
By żadna rana nie płynęła
W czarne pancerne szkło
Dama z gronostajem.


Litwa

Sny stają się coraz brutalniejsze
i ostrzą sobie zęby, i czasami gaśnie
obrotność języka, żeby był spokój.
 
Pewnej letniej nocy z Wilimów nad jeziorem Dadaj
popłynąłem na Litwę, w łódce,
rzekami pijanymi, co zalewają
lisie nory oraz pnie brzóz.

Sterowałem moją łodzią jak gondolier,
z harpunem w ręku, głowa gorączkowała,
aż w końcu tylko skalp chronił czaszkę.

Na rufie przycupnęłą Maria Magdalena i milczała
tak znacząco, że sięgnąłem po psałterz –
Litwa była już w zasięgu wzroku, w brunatnych wodach,
bez delfinów, nawet węgorze, którym niewiele
trzeba, by przeżyć, nie ukazały się w dali,
u korzeni i konarów topielców.

Liczne blond zwłoki pływały radośnie w tym
zbutwiałym jeziorze i śmiały się nawet,
jak gdyby dopiero co wyzionęły ducha.

Wyrzuciłem psałterz do wody ich modrych
śmiechów i pokierowałem łodzią w lasy,
mijając puste strażnice graniczne, których okna
były niczym usta rozdziawione napalmem.
Co się ze mną działo, gdy się ocknąłem,
która wskazówka odmierzała prawdę?

Każdy żałosny poranek, przejrzystszy od lustra,
żółty tran czyśćca. Wszystkie poranki.
Które się budzą nocami. Zawsze moim imieniem Król,
Danton lub ukrzyżowane chrześcijańskie niemowlę.

I wszyscy, wyprężone garnitury i krawaty, ognio-
odporne płaszcze i żółte hełmy – wszyscy leżą
we śnie słońca, gdy grabiami siano
przewracam, na przyjście Trzech Króli.

Śniłem o Paryżu i o willach huge-
notów – byłem sam i musiałem przechować klucze
od mieszkania, nawet od domów markiz,
wyfiokowanych dam dworu.

Kilka zapomnianych godzin spędziłem w win-
dzie i kilkakroć sprawdzałem dokumenty.
Ze strachu przed gilotyną.

Gdzie było Wilno, stary uniwersytet ze schodami
romantyków? Tam gdzie mesjański kobold,
medale i misje dla kamikadze, ale bez władzy,
którą prezentują szelmy parlamentarne?

Druhna w kuluarach Sądu Najwyższego
zeszła po schodach i wbiła sobie
paznokcie w twarz, bez wyraźnych śladów
skalpela. Lawirowała, obnażała wargi –
Czy była Lewiatanem, który w kominach
Brzezinki wędzi dzieci?

Stałem na piazzy, u schodów, patrząc,
jak dwa satelity z kolektorami słonecznymi
krążą nad stopniami
i spakowałem podróżny budzik.

Wiedziałem, Litwa jest nieśmiertelna, gdzie ludzie
za przejazd w trzęsawisku nie muszą
płacić swoją epinoia, gdzie piekło nie jest upojeniem,
a niebo nie jest śpiewem.


Koncert 1980

Moja mama z koszem bielizny pod sznurem
połączona z sosnami jak telegrafistka
rozwieszała ulotki z wydawnictwa Patmos – nagłówki
jeden za drugim a słońce kreśliło
kręgi na jej plecach.

Była tak smagła i zwinna że nic nie brzmiało mocniej
ani nawet głos mojego taty
który dyrygował koncertem –
koncertem łańcuchów i kluczy.

To nimi otwierał łódki i domy nad morenowym jeziorem
dla letnich pór i ich uciekinierów:
kuzynów z Warnemünde i wujków z Bremy
jedni i drudzy wciąż u boku moich rodziców
w gęstwie wrzosowych mórz
które doprowadzały las do topnienia
pomiędzy zaroślami modrzewi
i płomieniem traw i paproci królewskiej.

Wszyscy szli z nami jeść prawdziwki i borówki
wprost w paszczę lasu gdzie moja mama
śpiewała rosyjskie pieśni – kaukaskie – a jej oczy
zrywały kolce z moich spodni a
z jej rąk płynął strumień jagód
we wnętrza wiader i kubków do emaliowanych
zaskrońców.

Wieczory miały smak cukrowej waty i octu winnego
i wzburzały śpiewem owocny zmierzch
z którego patrzyły na nas hominidy
a być może tylko sarny i lisy
wciąż jednak na tyle blisko by wzbudzać lęk.

A Niemcy starannie zapakowali w ręczniki swoje foto-
graficzne aparaty i uciekli na autostradę
bo nie mogło być tak, że komuniści w Polsce
strajkują – przeciw dekabrystom i ich poronionym płodom.

Za to z lasu patrzyły na nas sarny i lisy
a mój tata wędził węgorze i piekł
małe lipienie na wieczerze.

We wrześniu wrzos dojrzewał koronami
w kuchni suszyły się kurki na zimę
a ja wiedziałem że w przyszłym roku zaskrońce
znów się odrodzą.
 

[Aktuell] [Prosa] [Lyrik] [Presse] [Links] [Varia] [Galerie] [Vita] [Kontakt]

Copyright © 2017 Artur Becker
Alle Rechte vorbehalten. All Rights reserved