|
American Express
Parasol Zeusa Rachunki w restauracji Cyrano de Bergerac Zapłacone American Expressem Wypuszczają na wolność
A kelnerom Tęskno do zamków albo Do Morza Czarnego ale tylko na Costa del sol.
Proszę zatrzymajcie drobne w ręku Z powodu wiadomości w TV Z powodu aut z powybijanymi oczami
Kości które przebrną do najbliższej synagogi Dla żebraków W delirium nocy Zimne ziemniaczane placki.
Park Decjusza
Za sennym murem W ParkuDecjusza
Dzielnica willowa WolaJustowska Gdzie do łysa wygoleni luje opróżniają flaszki Jak mus jabłkowy Sami chyba lepiej wiedzą Bez skrupułów z legalną gazetą Zamiast bielizny Co grzeje
Zaczyna się mój kraj co nim nie jest Mój kraj Wybawca baśni zimowych Z szablą przeciw czołgom Wypluty tyranom na żer Którzy nadejdą Punktualni jak zawsze Nie zrzuciwszy skromnych ubrań
Za każdym razem ubłoceni od walki na polu Ale dumni tak dumni Jak zawsze A my chcemy mierzyć swoje siły Z dziwkami które nic sobie nie robią z historii
Z taksówkarzami którzy udzielają dobrych rad Jak można przeżyć.
Polski Igrzysk Olimpijskich nigdy jeszcze nie było Pozwolenie pobytu jest na nic Za to milczenie regułą
A żadna dyktatura nie może dostać nowej szansy Nie przy odbudowie Późno przewędrowaliśmy tatrzańskie granie Radziecki amfiteatr już dawno nieczynny W dolinie marzeń nie będzie nocnego seansu
Tak czarną herbatę i kawałek ciasta z orzechami Mogę dla was zamówić w kawiarni Europejska Na śniadanie z bohaterami Którzy biegają w tenisówkach po asfalcie Leonarda da Vinci I rozmawiają przez komórki.
Tak demonstrantów ze świeżą czerwienią na flagach Nie można przecenić A woźni dobrze żywiący się w Waszyngtonie Rozliczają.
Georg Trakl
Georg we śnie
Do dzisiaj Nie wiadomo Na co zmarł W której celi Co było jego słabością W dniu wielkiego zarzynania.
Jak niknie pamięć Za oknem Uzbrojony w pasiastą piżamę
Z tym słodko jest odejść Od nas Z lekkim przeziębieniem nosa Banknotów Franciszka Józefa Nie użył jako chusteczki Bo był przerażony Swoją własną Galicyjską żądzą wiedzy.
Ze Starego Miasta
Stare Miasto nie ma widocznych przejść Pożera cię na deser.
Co wieczór przygrywa flecista bez nazwiska Przed szklankami piwa I pijanym geranium które rośnie
Na kamieniach bruku.
Ubarwiając co wczoraj szaro się słaniało Nagłaśniając co cicho Umarło przy ścianach domów i nigdy nie powróciło.
Płomienie lampek na stolikach
Czarne spódnice białe bluzki.
Przedłużone nogi gołe buty i dłonie Obsługujące okrągły plac.
Dziś dobry połów wiele warg i błękitny makijaż Pierwsze zwiastuny pocałunków.
A jutro jedzenie na koszernym Kazimierzu Z Żydami zza oceanu.
W restauracji Ariel noc za nocą w wieczystym księżycu Nad jego wiadomością nie głowimy się długo
Lato stoi rozkraczone w ciepłej czerwcowej mgle.
I śmieje się do nas Ze Starego Miasta.
Dama z gronostajem
Twego spojrzenia starczy Dla wszystkich twórców Całości Leonardo
Jak zwyczajnie wyraża się Sznur pereł Na kobiecej szyi Nie na zepsucie twe Niestale też Lubisz gronostaja By żadna rana nie płynęła W czarne pancerne szkło Dama z gronostajem.
Litwa
Sny stają się coraz brutalniejsze i ostrzą sobie zęby, i czasami gaśnie obrotność języka, żeby był spokój.
Pewnej letniej nocy z Wilimów nad jeziorem Dadaj popłynąłem na Litwę, w łódce, rzekami pijanymi, co zalewają lisie nory oraz pnie brzóz.
Sterowałem moją łodzią jak gondolier,
z harpunem w ręku, głowa gorączkowała, aż w końcu tylko skalp chronił czaszkę.
Na rufie przycupnęłą Maria Magdalena i milczała tak znacząco, że sięgnąłem po psałterz –
Litwa była już w zasięgu wzroku, w brunatnych wodach, bez delfinów, nawet węgorze, którym niewiele trzeba, by przeżyć, nie ukazały się w dali, u korzeni i konarów topielców.
Liczne blond zwłoki pływały radośnie w tym zbutwiałym jeziorze i śmiały się nawet, jak gdyby dopiero co wyzionęły ducha.
Wyrzuciłem psałterz do wody ich modrych
śmiechów i pokierowałem łodzią w lasy, mijając puste strażnice graniczne, których okna były niczym usta rozdziawione napalmem. Co się ze mną działo, gdy się ocknąłem,
która wskazówka odmierzała prawdę?
Każdy żałosny poranek, przejrzystszy od lustra, żółty tran czyśćca. Wszystkie poranki. Które się budzą nocami. Zawsze moim imieniem Król,
Danton lub ukrzyżowane chrześcijańskie niemowlę.
I wszyscy, wyprężone garnitury i krawaty, ognio- odporne płaszcze i żółte hełmy – wszyscy leżą we śnie słońca, gdy grabiami siano
przewracam, na przyjście Trzech Króli.
Śniłem o Paryżu i o willach huge- notów – byłem sam i musiałem przechować klucze od mieszkania, nawet od domów markiz, wyfiokowanych dam dworu.
Kilka zapomnianych godzin spędziłem w win- dzie i kilkakroć sprawdzałem dokumenty. Ze strachu przed gilotyną.
Gdzie było Wilno, stary uniwersytet ze schodami
romantyków? Tam gdzie mesjański kobold, medale i misje dla kamikadze, ale bez władzy, którą prezentują szelmy parlamentarne?
Druhna w kuluarach Sądu Najwyższego
zeszła po schodach i wbiła sobie paznokcie w twarz, bez wyraźnych śladów skalpela. Lawirowała, obnażała wargi – Czy była Lewiatanem, który w kominach Brzezinki wędzi dzieci?
Stałem na piazzy, u schodów, patrząc, jak dwa satelity z kolektorami słonecznymi krążą nad stopniami i spakowałem podróżny budzik.
Wiedziałem, Litwa jest nieśmiertelna, gdzie ludzie
za przejazd w trzęsawisku nie muszą płacić swoją epinoia, gdzie piekło nie jest upojeniem, a niebo nie jest śpiewem.
Koncert 1980
Moja mama z koszem bielizny pod sznurem
połączona z sosnami jak telegrafistka rozwieszała ulotki z wydawnictwa Patmos – nagłówki jeden za drugim a słońce kreśliło kręgi na jej plecach.
Była tak smagła i zwinna że nic nie brzmiało mocniej ani nawet głos mojego taty który dyrygował koncertem – koncertem łańcuchów i kluczy.
To nimi otwierał łódki i domy nad morenowym jeziorem dla letnich pór i ich uciekinierów: kuzynów z Warnemünde i wujków z Bremy jedni i drudzy wciąż u boku moich rodziców
w gęstwie wrzosowych mórz które doprowadzały las do topnienia pomiędzy zaroślami modrzewi i płomieniem traw i paproci królewskiej.
Wszyscy szli z nami jeść prawdziwki i borówki
wprost w paszczę lasu gdzie moja mama śpiewała rosyjskie pieśni – kaukaskie – a jej oczy zrywały kolce z moich spodni a z jej rąk płynął strumień jagód
we wnętrza wiader i kubków do emaliowanych zaskrońców.
Wieczory miały smak cukrowej waty i octu winnego i wzburzały śpiewem owocny zmierzch z którego patrzyły na nas hominidy
a być może tylko sarny i lisy wciąż jednak na tyle blisko by wzbudzać lęk.
A Niemcy starannie zapakowali w ręczniki swoje foto- graficzne aparaty i uciekli na autostradę
bo nie mogło być tak, że komuniści w Polsce strajkują – przeciw dekabrystom i ich poronionym płodom.
Za to z lasu patrzyły na nas sarny i lisy a mój tata wędził węgorze i piekł
małe lipienie na wieczerze.
We wrześniu wrzos dojrzewał koronami w kuchni suszyły się kurki na zimę a ja wiedziałem że w przyszłym roku zaskrońce znów się odrodzą.
|