Artur Becker
KINO MUZA
Przekład Dariusz Muszer
Copyright © by Hoffmann und Campe Verlag, 2003
Copyright © for the Polish edition by Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa “Borussia”, 2008
Copyright © for the Polish translation by Dariusz Muszer, 2008
Tytuł oryginału niemieckiego: Kino Muza
Przekład niniejszej książki został dofinansowany przez Goethe-Institut ze środków niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Jakiekolwiek podobieństwo do żyjących lub zmarłych osób jest w „Kinie Muza” przypadkowe i przez autora niezamierzone.

Für M., die ich liebe.

„Co było wielkie, małem się wydało.
Królestwa bladły jak miedź zaśnieżona”.
Czesław Miłosz w „Co było wielkie” (1959)

„Wkrótce będzie pan bardzo samotnym człowiekiem...”.
Agent CIA  J. Higgins (Cliff Robertson) do Joego Turnera „Kondora” (Robert Redford) w  „Trzech dniach Kondora” (1975) w kinie „Muza”

„situations
new misty misty misty misty misty situations
new misty misty misty misty misty situations
new misty misty misty misty misty situations
new misty misty misty misty misty situations”.
Republika w „New Situations” na płycie „1984” (1984)


Prolog

Niemcy piekły jak zgaga. W nocy człowiek się budził i siedział sztywno na łóżku, z głową podniesioną, niczym przy biurku, pragnąc uciec przed gorączką w przełyku. Nie, może nie z podniesioną głową; w tym kraju trzeba było odpowiadać na wiele pytań, i to wcale niełatwych. Szczególnie, jeśli skierowane były do kogoś, kto nazywał się Antek Haack. 
Pierwsze pytanie padło we Friedlandzie, w Granicznym Obozie Przejściowym, nadal w pełni czynnym. W biurach wisiały tam na ścianach osobliwe, geopolityczne mapy: Prusy Wschodnie, Gdańsk, Wrocław i Śląsk należały na nich nadal do Niemiec, pomimo że mapy wydrukowane zostały po 1945 roku.
– Czy zna pan kogoś, u kogo mógłby pan zamieszkać? – zapytał go pewien urzędnik w plastikowym pulowerze z C&A. – Jeśli nie...
Naturalnie, że znał. Bo jeśli nie..., to zostałby zakwaterowany w jednym z domów dla późnych przesiedleńców. Antka Haacka czekałby wtedy dawny burdel wiejski w Ahausen w Dolinie Allery. Właściciel tego przybytku przeniósł się ze swoją świtą gdzieś indziej, stwierdził urzędnik we Friedlandzie.
Zgodnie z przydziałem nr 2575257 i z jednorazową zapomogą (datek rządu federalnego na powitanie) w wysokości 150 marek niemieckich (plus 30 marek na palące potrzeby) Antek został przypisany do Bremy. Podał, że tam właśnie jest zameldowany i że mieszka u niejakiej Lucie Weigert.
W rzeczywistości jeszcze nawet nie zdobył się na to, żeby zastukać do jej drzwi. Za to znalazł dla siebie tanie cztery kąty na byłym Dworcu Towarowym. Ten cały kompleks budynków z lat sześćdziesiątych, położony w bezpośrednim sąsiedztwie Dworca Głównego, użytkowali teraz młodzi artyści, pełni podejrzeń w stosunku do Antka Haacka. – Kiedy pokażesz nam swoje obrazy? – pytali go.
Odpowiadał, że żaden z niego malarz, a sztukę ma głęboko gdzieś, co potęgowało niedowierzanie, i czym jeszcze bardziej budził ciekawość młodych artystów. – Uważasz się za geniusza, co? – kwitowali jego uczciwość.
Pierwsze trzy miesiące były jednym wielkim biegiem przez rózgi. Pewnego razu zebrał się w sobie i namalował czarną farbą obraz, zen-obraz: na białym tle okrąg z punktem w środku. Chciał go przy okazji pokazać młodym artystom, żeby mogli się przekonać, iż jest jednym z nich. Obawiał się jednak, że tylko się zbłaźni, schodził więc wszystkim z drogi, jak turecka sprzątaczka.
Kiedyś – niestety, nie zniszczył tego obrazu – to jego pierwsze i zarazem jedyne dzieło wpadło w ręce pewnej dwudziestopięcioletniej dziewczyny imieniem Flora. Albo, lepiej powiedziawszy: na pewnym skromnym party jakie odbywało się w jego kwaterze, wyciągnęła je spod łóżka.
– Nie musisz ukrywać swoich płócien – stwierdziła dziewczyna, a przestudiowawszy obraz dokładnie, zawyrokowała niespodziewanie: – To jest rzeczywiście dobre. Naprawdę! Ty masz talent. Ale, jak by tu powiedzieć, to jest aż nazbyt pełne wyrazu. Tak. Być może powinieneś spróbować malować troszeczkę bardziej biologicznie, zgodnie z dewizą: z powrotem do organów!
Przyrzekł jej, że na przyszłość postara się dać z siebie wszystko, i młodzi artyści dali mu wreszcie święty spokój.
Zadowolił ich: Antek Haack to był ten typ, co to maluje japońskie koła i punkty i mieszka bez kibla i prysznica w dwóch pokojach, które ongiś musiały być stacją kontrolną, pewnego rodzaju wieżą, skąd nadzorowano załadunek  i rozładunek wagonów towarowych.
Do pryszniców i toalet, mieszczących się w budynku administracji, najszybciej można było dotrzeć windą, jako że klatki schodowe były istnym labiryntem Minotaura. Kto na nich pobłądził, musiał się liczyć z tym, że będzie potrzebował wielu godzin, aby odnaleźć wyjście.
Na najtrudniejsze jednak pytanie przyszło mu odpowiedzieć w urzędzie pracy: – Kim pan jest z zawodu?
Polskie słowo ekonomista napełniło pracowników urzędu pracy strachem i przerażeniem. Pomyśleli, że mają tu do czynienia z jakimś ekspertem gospodarczym z Brukseli. O tym, że wcale nie zrobił dyplomu, Antek nie wspomniał ani słowem.
A bileterów było w Niemczech do licha i trochę. W każdym urzędzie  człowiek musiał oderwać swój numerek. Unikano w ten sposób chaosu i dawano petentowi do zrozumienia, że nie czeka na próżno. Na próżno? – przenigdy!
– Tak! A jakby pan właściwie chciał się nazywać? – Pytanie to należało we Friedlandzie do zdecydowanie najbardziej podchwytliwych. – W pańskim paszporcie stoi Antoni? Pan już wystarczająco rzuca się w oczy! Nazwiska nie mogę zmienić, jest wszakże niemieckie. Pańskie papiery to potwierdzają. Ale mógłby pan oszczędzić sobie wielu nieprzyjemności, gdyby pan zniemczył swoje imię. Co by pan powiedział na Arnolda? To szansa, która już więcej się nie powtórzy – w dodatku za darmo!
Antek Haack przystał bez namysłu na tę miłą propozycję i często zwracano się do niego w urzędzie pracy per Herr Arnold. To nic, myślał sobie, Herr Arnold nie brzmi jeszcze tak źle jak Adolf; przy czym trochę go gryzło, że we Friedlandzie nie odciął się od razu urzędnikowi i nie zaproponował Adolfa, żeby sprawdzić, jaka będzie jego reakcja – a jeśli nawet! To, co napisano w moim dowodzie osobistym, myślał później, nie oznacza automatycznie, że ten a ten to naprawdę ja. Któż bowiem w dzisiejszych czasach może ze stuprocentową pewnością twierdzić, że wie, kim jest? Być może wszyscy jesteśmy tylko przeklętymi Klingonami.

Inne pytania, które przywiózł ze sobą z Bartoszyc, nabrały tutaj, w Republice Federalnej Niemiec, w starej Rzeszy, nowego znaczenia: Dlaczego pobiłem tego biednego męża Teresy i zachęciłem ją, żeby podążyła za mną do Bremy? Z czystej rozpaczy, że nic mi nie wyszło z Beatą? Z nienawiści do Brzezińskiego? Czy naprawdę będzie mnie ścigał? Sprzątnie mnie? I czy w ogóle Teresie uda się dostać w Bartoszycach paszport? A jeśli nawet, to co ja z nią tutaj pocznę?
Obowiązek posiadania wizy nie powinien właściwie być problemem nie do przeskoczenia; Antek wysłał Teresie zaproszenie i poświadczył swoim podpisem, że na czas jej odwiedzin przejmuje wszystkie koszty, przede wszystkim w przypadku choroby. Będą musieli natychmiast się pobrać, żeby Teresa otrzymała pozwolenie na stały pobyt. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co to oznaczało?
W dniu wyjazdu do RFN wręczył Teresie trzy tysiące marek ze swego udziału ze sprzedaży cegielni, co powinno wystarczyć, żeby przekupić dosłownie wszystkich w Bartoszycach, a nie tylko Zbyszka Murackiego, oficera milicji, i jego kolegę, zajmującego się sprawami wydawania paszportów. Ale czy Teresa rzeczywiście wyda na to te nieszczęsne pieniądze? Być może już dawno znajdowała się za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i telefonowała do niego z Detroit, a on nawet tego nie zauważył? Z trzema kawałkami w portmonetce, przy odrobinie szczęścia i pomyślunku, taka kobieta jak Teresa mogłaby już dawno siedzieć w USA, zapisać się tam na kursy językowe i budować sobie nowe – amerykańskie – życie.
Niewielką, ale w obliczu tych wszystkich dręczących go pytań, które nie pozwalały mu w nocy spać, nie do pogardzenia pociechą było dla Antka to, że nie musiał uczyć się na nowo żadnego języka. Ani na normalnym uniwersytecie, ani na ludowym, ani też w Otto-Benecke-Stiftung. Był wprawdzie, delikatnie mówiąc, troszeczkę upośledzony, ale mimo to przynależał do swojego nowego narodu, ponieważ miał na to papiery. Fatalne było być może tylko to, że język polski opanował znacznie lepiej. Lepiej w nim pisał i rozumiał.
Ale teraz był już tutaj, w Bremie, fizycznie tak namacalny i fotogeniczny jak nagi manekin z okna wystawowego – on, mężczyzna z akcentem ze Wschodu.
Epoka Solidarności należała do przeszłości, a bycie Polakiem dawno wyszło z mody. Antek Haack mógł o sobie jedynie powiedzieć, że ma na imię Arnold i że urząd pracy załatwił mu całkiem niezłą robotę, pomimo że w tym kraju nie zdarzały się już żadne cuda gospodarcze.
Pierwszym oficjalnym miejscem pracy Antka był pewien ośrodek dla umysłowo upośledzonych w Dolinie Allery, oddalony godzinę jazdy samochodem od bremeńskiego Dworca Głównego. „Pan nie jest ani ekonomistą, ani bileterem! Oznacza to: mamy dla Pana posadę! Od zaraz jest Pan sanitariuszem – a gdyby Pan odrzucił, zostaną Panu obcięte świadczenia!” – napisał mu urząd pracy po trzymiesięcznym bezrobociu.
Cieszył się, że ma pracę. Złościł go tylko jego nowy telewizor marki Universum, który nabył w Quelle za pierwsze zarobione pieniądze. Rzecz ta okazał się chybionym zakupem: na wszystkich programach leciały ciągle jego stare filmy z kina „Muza”. Nigdy więc nie włączał telewizora.
Zachodnioniemieckie kina były komfortowe; tak samo jak w pracy, przywiązywano tutaj wielką wagę do punktualności. Jedna rzecz przypadła mu szczególnie do gustu: w tutejszych kinach serwowano piwo, a nawet palenie było dozwolone. I wszystkie filmy były dubbingowane, podczas gdy w Polsce puszczano najczęściej wersje oryginalne z napisami.
Mógłby zatem być w pełni zadowolony ― gdyby nie ten Brzeziński! Stale musiał liczyć się z tym, że zostanie wyeliminowany przez jego agentów, nawet w biały dzień, w samym środku wielkomiejskiego tłumu. Brzeziński był potworem, który nigdy nie uznawał jakiejś sprawy za zamkniętą. Dla niego każde dochodzenie było stale aktualne, nawet jeśli wszyscy podejrzani zostali już wycofani z obiegu. Dobry pies tropiciel nigdy się nie poddaje – i taki właśnie był Brzeziński.
Antek Haack spodziewał się po nim nawet tego, że użyłby Lucie jako przynęty. A Lucie nawet nie zorientowałaby się, gdyby przyholowała Brzezińskiego prosto do Antka, aby ten pierwszy mógł dokonać swojej zemsty. – Nie powinien pan pluć na rękę, która pana karmi – brzmiałyby ostatnie słowa bezimiennego kata, zanim odbezpieczyłby swoją broń i nacisnął cyngiel.
Antkowi w żadnym wypadku nie wolno było więc zachodzić do Lucie. Pod żadnym pozorem. Jakże ciężko było oprzeć się tej pokusie. Okłamywał sam siebie, kiedy wmawiał sobie, że zdzierży to i że będzie się trzymał od niej z daleka. Naturalnie, że pragnął ją zobaczyć, choćby ten jeden jedyny raz.
Myślał nawet o tym, żeby zmienić miejsce zamieszkania. Rozmawiał przez telefon ze znajomymi z Lubeki. Bez trudu załatwiliby mu posadę w swojej firmie. Mógłby pracować jako tłumacz z polskiego i rosyjskiego w dziale eksportu albo jako siła robocza w chlewni. Byłaby to jakaś możliwość zatarcia śladów, przynajmniej na jeden rok.
Zamiast to tak zrobić, wybierał już wielokrotnie numer Lucie, odkładając jednak za każdym razem słuchawkę, gdy tylko usłyszał jej głos. Zajechał nawet kiedyś swoim citroënem DS, który bez problemów przemeldował w Wydziale Komunikacji, na Nowe Miasto. Zaparkował samochód przed domem Lucie. W jej mieszkaniu na drugim piętrze paliło się światło. Nie, nie opuści Bremy.
W gruncie rzeczy było właściwie wszystko jedno, gdzie mieszkał. Każde miasto w tym kraju było dla niego tak samo dobre jak inne. Nawet gdyby przepoczwarzył się z larwy w motyla, Brzeziński będzie go ścigał wszędzie – na tyle dobrze Antek go znał; powiedział sobie: pozbycie się swojej własnej przeszłości i strząśnięcie jej z siebie jak kropel deszczu jest rzeczą najtrudniejszą z trudnych. Nie wystarczy bowiem wyjechać sobie tak po prostu do jakiegoś obcego kraju, by rozpocząć tam lepsze życie.
W Bartoszycach tylko dwie osoby wiedziały, gdzie obecnie przebywał: Teresa i matka. Wszyscy inni, jego koledzy, Robert, Kimmo, Iwan i kuzyn Karol, mogli się tylko domyślać. Nawet nie pożegnał się z nimi, a Teresa i Inga nikomu, może poza Robertem, nie zdradzą jego adresu. Stary Bartek Haack, po kolejnym ataku apoplektycznym połowicznie sparaliżowany, leżał w łóżku, w domu przy ulicy Lidzbarskiej, i nie był  w stanie wykrztusić z siebie słowa. To, że nadal żył, zawdzięczał z pewnością pruskim bogom, Potrimposowi i Patollowi
A Beaty nie chciał Antek już nigdy więcej widzieć na oczy.

Księga pierwsza

1

Zdarzyło się to wczesnym latem. 
Goły jak święty turecki przybył Antek z samego rana, w brązowym świetle brzasku, do Bartoszyc. Ubranie i wszystkie pieniądze, jakie zarobił na Zachodzie, ukradziono mu. Złodzieje wymontowali nawet mówiące po turecku radio z magnetofonem, kupione na pchlim targu za trzydzieści marek. Zestawienie muzyki na długą drogę do Bartoszyc (bądź co bądź tysiąc dwadzieścia cztery kilometry) było dla Antka za każdym razem męczarnią. Nigdy nie potrafił się zdecydować: Van Morrison czy Charles Mingus? Ten pierwszy był dobry na jesienną, deszczową pogodę albo jeśli ktoś zamierzał popełnić samobójstwo z miłości, a przy drugim sam księżyc pękał ze śmiechu na usianym gwiazdami niebie. 
Krótko po dwudziestej drugiej, jakieś dziesięć kilometrów przed Bartoszycami, roztrzaskał swój samochód. Zasnął przy kierownicy, przygrzał swoim strichachterem w drzewo i na cztery godziny stracił przytomność. Mercedes nadawał się tylko na złom. Przed północą. W środę, 8 czerwca 1988 roku. Nikt nie przyszedł mu z pomocą w lipowej alei. Nie było co ratować. Poza kąpielówkami. Dostał je od Lucie – prezent pożegnalny od kobiety, która skończyła trzydziestkę. „Kompeluwki dla Antka Haacka i jego miliona jezior!” – napisała na zakupionej w supermarkecie kartce z życzeniami. Kiedy pytano go, jakie jest najpiękniejsze słowo w jego pierwszym języku ojczystym, odpowiadał zawsze: – Kąpielówki, die Badehose.
Nic mu się nie stało. Zupełnie nic. Nie miał nawet podbitego oka czy zadraśnięcia na łokciach lub czole, jak ten skoczek spadochronowy, co nie trafił w cel i wylądował w kurniku osiemdziesięcioletniej Galdutowej z Sątop Samulewa, w jednej z tych zapomnianych wiosek, których nikt dobrowolnie by nie odwiedził, Antek również nie.
W samych tylko kąpielówkach i tenisówkach zbiegał po szerokiej, wyłożonej kamieniami ulicy prowadzącej do centrum miasta.
Przebiegł jeszcze parę metrów, do skrzyżowania, gdzie stało kino „Muza” i kawiarnia „Roma” oraz „Relaks”, knajpa z dancingiem, zazwyczaj wypełniona po brzegi, szczególnie w dniach określonych imienin: na Jana całe miasto było pijane.
Antek mieszkał nad kinem. Na pierwszym piętrze, tuż nad holem kasowym, miał niewielkie, dwupokojowe mieszkanie, zaraz obok kabiny projekcyjnej, gdzie rezydował jego przyjaciel Gienek Pajło. Gienek odpowiadał w kinie za technikę. 
Dokładnie o czwartej Antek stanął przed głównym wejściem i kilkakrotnie nacisnął guzik dzwonka. Jego klucze do mieszkania tkwiły w kieszeni dżinsów, gdzie sam je schował; niewykluczone, że spodnie te miał teraz na sobie któryś ze złodziei. 
Potem walnął kilka razy pięścią w szklaną szybę drzwi. Trząsł się cały i marzł, pomimo że po dwugodzinnym biegu maratońskim pot ciekł z niego ciurkiem. No, dalej, Kimmo, podnieś się wreszcie, myślał, to ja, największy idiota pod słońcem; och, gdybym to ja tylko położył się w drodze, gdybym nie palił tego głupiego jointa..., gdybym po prostu pokimał sobie chociaż z godzinkę na jakimś parkingu... Pierdol to... Zemszczę się... Będę ich ścigał, choćby do samego piekła... Siedem kawałków... Cudownych, złotych banknotów! Nie dam ich sobie tak łatwo zabrać! Marzenie ściętej głowy! Nigdy już ich nie zobaczę! 
W poczekalni kina zapaliło się światło i trzy postacie podeszły chwiejnym krokiem do drzwi. Oprócz Kimmo rozpoznał jeszcze swojego kuzyna Karola i Roberta. Byli w pełnym umundurowaniu: ziewali i przecierali oczy. Ich twarze były poprzecinane bezładnie czerwonymi liniami: odciskami po spaniu na kanapie i dywanie.
Kimmo, Robert i Karol byli jego najlepszymi przyjaciółmi, gdyż –podobnie jak on – nie znosili tych wszystkich niezwyciężonych, nieśmiertelnych Stallonów, Schwarzeneggerów czy Brusów Lee. Kiedy w 1980 roku w kinie „Muza” pokazano „Wejście smoka”, wielu mężczyzn z Bartoszyc zapragnęło stać się również słynnymi mistrzami kung-fu, co doprowadziło do tego, że przez wiele miesięcy w każdym zakątku miasta dochodziło do karczemnych bójek. Zdarzyło się nawet morderstwo: pewnego wieczoru dwóch pijaków zabiło na ulicy dzwonnika. Tłumaczyli się przed sądem, że chcieli tylko wypróbować ten niezwykły śmiertelny chwyt Żółtego Smoka. Wbili biednemu dzwonnikowi i dozorcy księdza Kulasa kciuki w jabłko Adama. 
Kimmo, Finlandczyk i student informatyki z Gdańska, wyjątkowo spał tej nocy w chacie Antka, gdyż normalnie, kiedy odwiedzał swoich przyjaciół w Bartoszycach, zatrzymywał się zawsze u Roberta. Wszyscy poznali się nad jeziorem Blanki, gdzie Fin spędzał kiedyś wakacje letnie. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że Finowie studiowali w Gdańsku – w końcu należeli do towarzyszy niedoli w walce przeciwko sowieckim okupantom. Poza tym mieli Zatokę Gdańską pod samym nosem, a Polska Rzeczpospolita Ludowa była tańsza niż taka Anglia czy Francja.
Poprzedniego wieczora Kimmo umówił się z Antkiem, bo chciał się z nim napić wódki na przywitanie.
Karol miał żonę, dwójkę dzieci i kelnerował w kawiarni „Roma”. Robert był kawalerem, posiadał szklarnie na skraju miasta i handlował tulipanami oraz różami. Obaj byli w połowie trzydziestki, tak samo jak Antek i Zocha, który – jako żołnierz zawodowy – musiał z powodu wady zastawkowej serca przedwcześnie przejść na rentę, co było o tyle korzystne, że mógł zastępować Antka podczas jego nieobecności i przedzierać bilety.
Kimmo niechybnie z nudów sprowadził posiłki. I było to ostatnie, czego mógłby pragnąć Antek: żeby jego przyjaciele ujrzeli go w takim oto stanie – w samych tylko kąpielówkach.
Skąd się oni tutaj wszyscy wzięli?, pomyślał, wyrośli jak grzyby po deszczu! Przecież nie tak to miało być! Byłem wszak na Zachodzie, a każdy, kto powraca z Zachodu do Polski ma promienną twarz oraz wypchany portfel, wygląda tak, jakby zatankował świeżej krwi i jakby w jakiejś słynnej klinice dla zarabiających miliony gwiazd rocka i aktorów dał sobie wymienić wszystkie części na nowe.
– A co to za dziwadło tam tak stoi? – dobiegł Antka przez szybę głos Roberta. – Toż on jest goły jak Jezus Chrystus na krzyżu!
– Człowieku, a od kiedy to Jezus nosi kąpielówki i tenisówki? – powiedział Karol, otwierając drzwi. – Przecież to nasz Hak.
Rzucili się na niego niczym paparazzi. Ledwo nadążał z odpowiedziami, tak go bombardowali swoimi pytaniami.
– Co się stało? Co się stało? – wyjąkał Kimmo jako ostatni.
– Teraz to ja już chcę tylko do łóżka – odparł Antek. – I tak mi nie uwierzycie, jak wam opowiem!
Wgramolili się po schodach, weszli na długi korytarz na pierwszym piętrze nad poczekalnią, potem do mieszkania Antka i wkroczyli do pokoju dziennego, którego ściany były wytapetowane plakatami filmowymi. Mnóstwo oczu – od Roberta Redforda i Jacka Nicholsona po Meryl Streep – obserwowało tę scenę z niejakim przerażeniem, jak robaczki świętojańskie. Robert stanął przed Jessiką Lange z „King Konga”, jakby chciał się do niej pomodlić. – Bogini! Ale King Kong nie byłby raczej moją wymarzoną rolą! – powiedział i kichnął w chusteczkę, a Kimmo, który był wzrostu koszykarza, poklepał go łagodnie po plecach: – Ale Anteko znowu tutaj jest! Znowu tu! King Kong!
– Opanuj się, Kimmo! – złościł się Robert. – Przecież widzisz, że chłopak wszystko stracił!
Usiedli na kanapie, a Karol zerwał się z miejsca i przyniósł Antkowi butelkę wody i popielniczkę.
Ten wypił łapczywie dwie pełne szklanki i nalał sobie jeszcze łyka. Ściągnął tenisówki, rzucił je w kąt, wyprostował nogi pod stołem i cicho jęknął. Od lat nie uprawiał już żadnego sportu. Ale te dziesięć kilometrów przebiegł niczym mistrz świata, przez ten czarny kanał alei lipowej. Żadne auto się nie zatrzymało, pewnie wszyscy mieli pietra przed nagim aniołem, który nagle wynurzał się z ciemności. A i jemu samemu napędziło to strachu, że w ogóle był do czegoś takiego zdolny. Że był w stanie przebiec bez odpoczynku tyle kilometrów w nocy, niczym pies polarny. 
– A teraz wszystko po kolei – rzekł Robert. – Co się stało?
Antek, najlepiej jak potrafił, opowiadał, co mu się przydarzyło. Powieki same mu się zamykały; tak był skonany, że zaczął z wolna powątpiewać, czy aby naprawdę to wszystko przeżył. Myślał o Lucie. Myślał o ostatniej nocy z nią i o innych nocach. Myślał o tych wszystkich dniach z Lucie i nagle wydało mu się śmieszne i absurdalne, że oto teraz siedzi sobie jak gdyby nigdy nic w kąpielówkach i opowiada o jakimś wypadku. I że już wkrótce zobaczy Beatę, i będzie z nią rozmawiał.
Następnie położył portfel na stole i powiedział: – Ale patrzcie, papierów mi jakoś nie zwinęli! Wszystko jest! Paszport, dowód osobisty i prawo jazdy.
– I co ci to da? – przerwał mu Robert. – Nie masz pieniędzy! Z czego mi teraz zapłacisz swoją część na kupno kina? O całym naszym planie, o tym wszystkim, co żeśmy sobie wymyślili w ubiegłym roku, możesz teraz zapomnieć. Chciałem przecież brać kredyt.
– Już ty coś tam wymyślisz! Gdy przyjdzie czas, to na początek pożyczysz mi moją część. To ty jesteś finansistą. I moim bankiem! Przecież nie mogę przez całe życie jeździć do Bremy! I nie zapominaj,  kupno kina było moim pomysłem: podłożyć parę min, podejść wroga, zaatakować od środka, jak wirus – nasza taktyka przeciwko komuchom!  O niczym więcej nie było wtedy mowy!
Robert był tak wściekły, że wcale go nie słuchał, a Antek powiedział: – Najpierw muszę się dowiedzieć, co jest z moim mercem.
– Pojedziemy rano z Zygmuntem na miejsce przestępstwa i przyholujemy twoją gablotę! – odezwał się Karol. – Nie może przecież  być, żeby taki mercedes do niczego się już nie nadawał!
Robert otworzył sobie butelkę piwa, zapalił papierosa, puścił obfite kółka z dymu i spojrzał Antkowi prosto w zmęczone oczy.
– Coś nie tak? – zapytał Antek.
– I owszem – odparł Robert.
Kimmo zaczął chichotać, zacierając ręce: – I owszem, i owszem! Problemy wielkie! Się będziesz dziwił, dziwił!
– Antek, ty nie wiesz jeszcze najnowszego – rzekł Robert. – Wiele się wydarzyło, jak ciebie tu nie było. Bardzo dużo.
– Tak, dużo się wydarzyło, dużo wydarzyło! – powtórzył Kimmo.
– Wiem: August Kuglowski, mąż Beaty, utonął w jeziorze Blanki. Dzwoniłem wtedy do niej z Bremy, krótko po moim przyjeździe.
– Ale co to za dziwny przypadek – powiedział Robert. – On utopił się w swoim mercedesie, ty, Antek, miałeś jednak więcej szczęścia. Chciał kupić w mieście flaszkę wódki i pruł, jak zawsze, przez zamarznięte jezioro. Tym razem jednak nie za długo sobie pojechał, raptem lód pękł i merc poszedł na dno. A swoją drogą, ciała Augusta jeszcze nie znaleziono.
Antek nie ruszył się z miejsca, założył tylko ręce na tył głowy i powiedział: – Nadal nie mogę w to uwierzyć. Przed moim wyjazdem do Bremy życzyliśmy mu, żeby skręcił sobie kark – naturalnie z miłości! Poważnie!
Robert wyciągnął rękę po kolejne piwo.
– Tę historyjkę o waszym wspaniałym pomyśle zachowaj lepiej dla siebie. A poza tym powinieneś w końcu zrozumieć, że nie da się być z dwiema kobietami naraz. Prędzej czy później jedna z nich przyłoży ci lufę do piersi i powie: albo ja, albo ona!
Antek milczał przez chwilę i nagle wypalił: – Muszę to sobie jeszcze przemyśleć. Karol, przynieś mi proszę piwo, teraz to się chętnie napiję.
Na to Robert powiedział: – Tak się cieszyliśmy na twój powrót. Kimmo upiekł nawet kaczkę ze śliwkami. Kiedy o dziesiątej jeszcze cię nie było, zaczęliśmy jeść. Do północy czekaliśmy na ciebie, opróżniając butelkę z fińskich zapasów Kimmo. Tylko kilka kieliszków, a potem położyliśmy się spać.
– Wszystko pięknie i ładnie, co jednak będzie teraz z kinem? – zapytał Antek.
– Przygotujemy się na najgorsze i spróbujemy pozyskać pierwszego sekretarza Kuciora do naszego pomysłu – stwierdził Robert. – A tego, że jestem godny kredytu i wypłacalny, nie muszę udowadniać żadnemu bankowi – chyba, że Kucior...

Od całkowitego zniesienia stanu wojennego w 1983 roku Antek brał zawsze na wiosnę bezpłatny urlop i jeździł do Bremy. Nie pozostawał tam nigdy dłużej niż trzy, cztery miesiące. Potem ruszał z powrotem do domu. Resztę roku spędzał w Bartoszycach, gdzie pracował w kinie „Muza” jako bileter. 
Jego rodacy podróżowali z Niemiec do Polski niczym drobni handlarze; w korytarzach wagonów piętrzyły się kartony z telewizorami, radiami, odkurzaczami i towarami z ALDI: konserwami, kawą, plastikowym salami – taki odwieczny karawanseraj. Antek Haack miał przy sobie przeważnie tylko niewielką skórzaną torbę, która wzbudzała podejrzliwość celników, kiedy podczas kontroli wskazywał na nią. Wszyscy podróżni musieli wtedy opuszczać przedział, zaciągano zasłony i nierzadko dochodziło nawet do tego, że kazano mu się rozbierać: do zwyczajowej procedury z rękawiczką jednorazowego użytku.
Najlepiej byłoby, myślał nieraz, żeby człowiek się upił i opowiadał kompletne bzdury, jak to już kiedyś raz zrobił, wjeżdżając z Rosji do Polski: – A pewnie! Połknąłem pół kilo złotych pierścionków, a w obcasach schowałem tysiąc dolarów w świeżo wydrukowanych setkach, ale oczywiście podartych na drobne kawałki, żeby panu nic się z tego nie dostało!
Pewnego razu wypróbował to nawet i gadał głupstwa, ale pogranicznicy Niemieckiej Republiki Demokratycznej zareagowali na to groźbą, że opatrzą jego paszport stemplem Wjazd na czas nieokreślony wzbroniony, co nie byłoby wcale aż takie straszne (latałby wtedy do Lucie LOT-em). Sowieci wykazali się większym poczuciem humoru, uznał Antek, ale być może tylko dlatego, że mieli bomby atomowe i byli w stanie zniszczyć całe życie na Ziemi.
Kiedy teraz myślał o tym, dziwił się, że składając podanie o paszport czy występując o wizę, nigdy nie spotkał się z jakimikolwiek nieprzyjemnościami. Nigdy nie otrzymał odmownej odpowiedzi z urzędów. Dlaczego? Nie było to całkiem normalne. I dlaczego tylko raz przesłuchiwano go w Żółtych Koszarach, a potem nigdy więcej? Czyżby tylko dlatego, że wuj Zygmunt interweniował zaraz po pierwszym przesłuchaniu? On, Antek Haack, był przecież podróżnikiem, który dobrze znał Zachód.

Każdej wiosny jechał do Bremy, pracował w pewnym zakładzie malarskim i przy każdej nadarzającej się okazji palił potajemnie jointa, aby trochę się wyluzować. To słoweński kolega nauczył go palenia marihuany.
Od czasu do czasu firma dostawała zlecenia w innych miastach. Raz był nawet w Hamburgu, gdzie odnawiali willę pewnego słynnego polityka. Jak dotąd była to jego najlepsza fucha. Z miejsca nabył potem merca i skończyły się te uciążliwe jazdy pociągiem z Bartoszyc przez Korsze, Toruń, Poznań, Berlin i Hanower – i z powrotem. 
I jeszcze jedno ciągnęło go do Bremy: Lucie. Poznali się przez ogłoszenie w gazecie codziennej. Tłumaczka języka arabskiego i hebrajskiego szukała malarza pokojowego. Po śmierci ojca, który umarł na serce, kupiła sobie mieszkanie w starym budownictwie na Nowym Mieście. Ojciec był naczelnym pilotem w Lufthansie i jego willa w Schwachhausen nagle opustoszała: matka rychło pojechała za pewnym szejkiem do Dubaju, a jako że wielki dom kojarzył się Lucie z wiecznymi sporami rodziców („Zdradzasz mnie z tymi twoimi stewardesami!”), sprzedała go. 
Na miejscu Antka wielu mężczyzn skakałoby pod niebiosa, gdyby spotkało taką kobietę jak Lucie. Czasami była wprawdzie bardzo wybuchowa – taki żywy, zachodnioniemiecki koktajl Mołotowa – ale każdy facet pogodziłby się nawet z gorszymi rzeczami, żeby tylko być z nią. – Te rajskie wymiary i cała ta forsa – czego człowiek może chcieć więcej od życia? – zapytaliby. A on?
Co też Lucie może we mnie kochać, rozważał, którą to planetę we mnie wybrałaby, żeby pozostać na niej na zawsze? Nie rozumiał jej, nie pojmował, dlaczego wybrała właśnie jego – przecież po Bremie latało tylu facetów, wprost leżeli u jej stóp i byli o wiele lepiej ustawieni od niego, jakiegoś tam malarza pokojowego i biletera z Polski.
Na Zachodzie nie chciał żyć. Od czasu do czasu popracować tam – czemu nie! Ale nic więcej. Były ku temu dwa powody: kino „Muza” i Beata, Polka, tak samo trzydziestoletnia, o której Lucie nie powinna była się nigdy dowiedzieć i którą również kochał. Beata mieszkała ze swoją ośmioletnią córką na jednej z dwunastu wysp jeziora Blanki. Na Ostrowie Blanki, jak ją nazywano, August Kuglowski, mąż Beaty, postawił w 1970 roku kilka drewnianych chat dla letników z Niemiec Zachodnich, Szwecji i Finlandii. Stara chałupa, zbudowana jeszcze przez jego dziadka, została powiększona o trzy nowe apartamenty i jadalnię, także dla urlopowiczów. Dodatkowo prowadził we wsi Blanki cegielnię, która stała tuż przy jeziorze. August Kuglowski miał niemieckie pochodzenie i już jedno małżeństwo za sobą. Jego była żona mieszkała od dawna z dwójką dzieci w RFN. Z Beatą ożenił się dużo później, dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych. 
Raz w miesiącu Beata przyjeżdżała do Bartoszyc, aby obejrzeć film w „Muzie” i spotkać się z Antkiem. Zamężne kobiety pociągały go w szczególny sposób, a zdobycie Beaty nie przyszło mu wcale tak łatwo, pomimo że chodzenie na boki często stawało się jedyną i ostatnią przyjemnością ludzi żyjących w małżeństwie. Ich romans nie zaczął się od razu – dopiero po roku, w zimie, po strajkach. Oboje sądzili, że niebawem legną w gruzach wszystkie budynki, fabryki i szkoły, a cały kraj, pokryty szarą chmurą, przerodzi się w pustynię. Ujrzeli dymy apokalipsy, czerwonoarmistów, wojnę atomową między dwoma mocarstwami i uciekli do mieszkania nad kinem. W pierwszą noc, którą Beata spędziła u Antka, w jego łóżku, długo żegnali się z tym, przed czym nie odczuwali strachu: z miłością. 
Lucie, jak dotąd, jeszcze ani razu nie zawitała do Bartoszyc, była na to  zbyt bojaźliwa. Ale być może właśnie to było powodem, że go tak kochała, Antka Haacka, wielkiego nieznajomego. Był niczym ten „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”; pod takim właśnie tytułem wylądował „Alien” w polskich kinach. A Robert tylko naśmiewał się ze swojego przyjaciela: – Ty jesteś dla niej jedynie prymitywnym Azjatą, który zimą lata w futrze z niedźwiedziej skóry! Ona nie może cię przecież kochać! 
Lucie w żadnym wypadku nie powinna była dowiedzieć się o Beacie, a Beata o Lucie. Żadna z nich nie mogła się zorientować, że praktycznie grała w życiu Antka drugie skrzypce. Używał coraz to nowych wybiegów, kiedy Lucie pytała, dlaczego nie może opuścić Bartoszyc i Polski. Pewnego razu, ponieważ zaczynało brakować mu już pomysłów, a Lucie zapytała go prosto z mostu, czy aby nie ma tam przypadkiem jakiejś kochanki, odparł na wskroś zrozpaczony: – U nas nie ma żadnej różnicy między pierwszym sekretarzem a pomywaczem. My wszyscy siedzimy tam w jednej łodzi. Nigdzie na świecie nie będzie nam dobrze – ani w Berlinie Zachodnim, ani w San Francisco. Drepczemy w miejscu nawet wtedy, gdy jakimś cudem uda nam się zdobyć wizę w amerykańskiej ambasadzie. Innymi słowy: tak naprawdę nie wiemy, jak dać sobie radę z dobrobytem, bo tylko czasy kryzysu odczuwamy jako rzeczywiste wyzwanie. Jak prawdziwi samuraje. Szachy heksagonalne czy podwodny pingpong – w tych dyscyplinach zawsze wygrywamy. A dla ciebie kino oznacza tylko nudny piątkowy wieczór, w który nic lepszego nie masz do roboty. Nie, ja muszę tam wracać!
Tak, Antek Haack, kłamca, był znowu z powrotem – w swoim kraju. I mógł się tylko cieszyć, że nie ukradli mu na domiar złego dokumentów, prawa jazdy i paszportu. Bo wtedy wróciłby do domu jak jego ojciec w 1945 roku, starszy gefrajter Berthold Haack, który podążał z Hamburga do Prus Wschodnich pod prąd uciekinierów, szukając swojego rodzeństwa. Ze strachu przed deportacją na Syberię porwał i zjadł swoje niemieckie papiery. Podawał się później za mazurskiego robotnika rolnego i stajennego. 
– Muszę się wreszcie położyć – powiedział Antek.



 

zurück